poniedziałek, 24 października 2011

but i just can't hold my tears away the way you do.

znów mam czternaście lat.
utożsamiam się z tekstami The Cure, upajam się ich depresyjnym wydźwiękiem.
na przerwach zakładam słuchawki i czytam. zamiast rozmawiać.
ale po co, jeżeli i tak nie ma z kim, a nawet gdyby ktoś się znalazł to nie ma o czym.
o kursie prawa jazdy, którego nie robię ?
o tym ile wódki wypiłam w weekend ?
kto z kim się przelizał i jaka impreza czeka nas w nadchodzący piątek ? (najlepsza w mieście. zdjęcia na photoblogach... )
tak. to ja jednak podziękuję.

(there is no one left in the world 
that I can hold onto 
there is really no one left at all 
there is only you)

tylko koncerty trzymają mnie we względnym pionie.
w zeszłym tygodniu Kasia Nosowska.
w jeszcze poprzednim Pidżama Porno.
w ten piątek IAMX. (Kraków. witamy ponownie w mieście artystów.)
piątego listopada - Strachy na Lachy.


so i trick myself. like everybody else.

niedziela, 18 września 2011

tick-tock, i want to rock you like the 80's.

sobotnie popołudnie we dwójkę: białe, słodkie wino, beżowe davidoffy i szósty sezon 'how i met your mother'.
spontaniczny weekend, koncert końca świata, spacery po maricakiej, szukanie mieszkania i znowu ten morisson hotel pub.
dwa pierwsze, koncertowe* tygodnie września za mną, a cała jesień zapowiada się o niebo lepiej.
plus środowy i końcowo-wrześniowy teatr.
jeszcze będzie pięknie.

czekam. ostatnie jedenaście dni. (m)

* = (l.u.c., kim nowak, świetliki, koniec świata)

wtorek, 2 sierpnia 2011

she will always be a broken girl.

jest mi wszystko jedno.
zobojętniałam. (dostaję hiszpańską pocztówkę. no i co z tego. znowu pada. ale niespodzianka. znów płakałam. doprawdy.)
zgnilizna pożarła mnie od środka prawie doszczętnie, czuję w sobie czarną pustkę.

chciałabym żeby była zima, żebym mogła nosić za duże swetry.
ukrywać się w nich.
ukrywać uczucia pod grubą warstwą ubrań.
siedzieć przy ciepłym kaloryferze z kubkiem gorącej herbaty.
ogrzewać się od zewnątrz, by nie zamarznąć od środka.

i nawet nie chce mi się jechać na ten cały Coke.

włączam więc kolejny odcinek 'how i met your mother' i przypominam sobie zdanie przeczytane na czyimś blogu, że ,,fajnie by było mieć takich przyjaciół jak w 'himym' '' właśnie.

poniedziałek, 25 lipca 2011

żegnać się co świt i wracać znów do Ciebie.

dużo dni.
dużo dni razem.
różne miasta, różni przyjaciele.
różna muzyka, która nie zawsze każdemu pasuje, różne dziwne filmy.
wycieczki nad wodę i do pszczyny.
piwo, kawa i papierosy.
przepalone pieniądze i miliony godzin w kawiarni nescafe. (obok kina. na głównej ulicy miasta).
morrison hotel pub, wish you were here grane na gitarze, rozmowy jak zwykle - o muzyce. ('skąd Ty bierzesz te akordy?' 'z serca' oraz 'to co teraz Wam zagrać ? może nirvanę?')
walka o miejsce w łóżku i mierzenie go kartą do brydża o pierwszej w nocy, by udowodnić, że połowy nie są równe.
imieniny K. spędzone na graniu w scrabble i piciu szampana.
popołudnia na działce. (mistrz i małgorzata, makao, czasem jakiś redd's, czerwone papierosy i mentole)

po tych trzech tygodniach nadchodzi godzina 18.
nerwowe spoglądanie na zegarek, by sprawdzić ile minut nam jeszcze pozostało.
trzymanie się za ręce.
moja głowa na Twoim ramieniu, moje łzy na Twojej kurtce.
patrzymy na nadjeżdżający pociąg splecione w mocnym uścisku.
ostatni pocałunek, muśnięcie dłoni.

'pocałunek na pożegnanie jest jak ostatnia fajka przed rzuceniem palenia.'

poniedziałek, 4 lipca 2011

you'll be the rythm and i'll be the beat.

ostatnio często płaczę.
coldplayowy telefon, etiopski film, a dokładniej jego końcówka z 'hoppipolą' w tle.

spacery z domu na przystanek autobusowy z zielono-białym parasolem.
w fioletowym (wczesnozimowym) płaszczu.

jakieś nieodebrane połączenie, jakiś wysłany sms.
nagrana płyta z niebieską okładką i książka w torebce.
lykke li zgrana na mp3.

'bang bang. you shot me down. bang bang. i hist the ground. bang bang'. (odtwórz ponownie)

wstaję jutro o 7, by o 9 wsiąść w autobus i być tą 'lepszą mną'.

czwartek, 30 czerwca 2011

a trouble that can’t be named.

telefon z 'fix you' i to ledwo usłyszane wśród krzyków i śpiewów 'żałuj, że Cię tu z nami nie ma'.
siedzę i płaczę.
dziękuję, dobranoc.

sobota, 28 maja 2011

bad brains must always feel pain.

nie lubię kiedy zespół wchodzi moją ulubioną piosenką, a mnie nie ma pod samą sceną, ponieważ byłam zajęta prowadzeniem rozmów o życiu i śmierci.
znów z tą samą osobą, o tym, że nie możemy do tego wszystkiego podchodzić tak emocjonalnie, że nigdy nie weźmiemy ślubu, bo to takie zaangażowanie na zawsze, a przecież nigdy nie wiadomo, co się może stać. co możemy odpierdolić.
i przypomina mi się to, co napisała M. że boi się słów 'na zawsze'. ja też. też się ich boję.
pomiędzy tym wszystkim przewijają się toasty za zdrowie Grabaża i innych muzycznych bohaterów.
ubolewanie nad tym, że urodziłyśmy się kilkadziesiąt lat za późno, że kiedyś można było się  buntować, a teraz nie zostało nam nic (przytoczenie w tym momencie fragmentu z 'Radia Armageddon'), że w naszych czasach nie można poczuć tej jedności przy walce o jakieś idee.
rozmowy przy tanim winie z kasią nosowską w tle.

danger mouse and sparklehorse - 'everytime i'm with you'. pętla. usłyszałam to dziś i już znam cały tekst na pamięć. zdarza się.

i czekam na dzień, w którym będę mogła z czystym sercem napisać, że wszystko jest na właściwym miejscu, bezwstydnie odgapiając te słowa od Thoma.

you twisted little girl
showing them what life is all about
where did all the time go?
everywhere it’s gone

you tortured little girl
showing them what laughter’s all about
where did all the wine go?

every night it’s gone

niedziela, 20 lutego 2011

now there's a look in your eyes, like black holes in the sky.

niedziela.
niedziela. niedziela.
tak. znów jesteśmy w punkcie wyjścia.
znów uczucie ciężkiego, stukilogramowego kamienia w żołądku z powodu zbliżającego się wielkimi krokami poniedziałku.
znów wyrzuty pod własnym adresem, że przecież miałam tyle czasu (bo cały tydzień choroby), że mogłam zrobić to, co było do zrobienia i teraz nie miałabym tej presji, że nie zdążę i znów wszystko pójdzie nie tak.
mogłam. jakbym tylko znalazła w sobie tę odrobinę chęci. ale nie. oczywiście, że nie. no bo po co.
jak kurwa zwykle.
to wszystko moja wina.
to, że nie będę mogła dziś w nocy spać, bo przed oczami będę miała listę rzeczy, których nie zrobiłam też jest moją winą.
nienawidzę niedziel.
jak ktoś kiedyś na jakiejś zupie napisał: 'w niedzielach jest coś takiego, że masz ochotę urwać sobie głowę.'
nienawidzę niedziel. 

czwartek, 13 stycznia 2011

with the lights out it's less dangerous.

,, każdy może umrzeć dziś. w szal czarny go zawinie śmierć w Cafe Sztok''.

widać po mnie, że coś jest nie tak.
jestem apatyczna.
nie mam siły. już naprawdę nie mam siły. wszystko, o czym teraz marzę to sen. chcę przespać ten dzień. dwa. tydzień. może jeszcze więcej. nie wiem. nie chcę myśleć. nie chce mi się podnosić z łóżka. nie chce mi się nawet jakoś specjalnie słuchać muzyki. nie chcę czytać, oglądać. nie chcę mi się rozmawiać. ba, odzywać mi się nie chce. nie chce mi się żyć.

do Cafe Sztok wpadam często...

niedziela, 2 stycznia 2011

to będzie dobry rok, bez rocznic i postanowień. bez wspomnień i rozczarowań.

tak, to było to, czego potrzebowałam.
był szampan o północy, notoryczni debiutanci i kanapka w śniegu.
był też ciężki poranek po ciężkiej nocy i kanapki ze smalcem. oraz spaghetti na śniadanie.
murakami czytany wieczorem przy zapalonej lampce i papierosach też był, ale to już nie ten dzień.
i żółta karteczka pisana w przypływie chwili.

'żeby ten rok nie był gorszy...'
żeby był spokój w głowie. przynajmniej przez jakiś czas.

ale teraz jestem już w domu.
setlista na dziś wieczór już jest, herbata jest, łóżko jest.
i na tym chyba poprzestanę.
jutro powrót do rzeczywistości.
ale dopiero jutro.